Ostatnio tak bardzo wiele dzieje się wokół mnie, że nie mam nawet czasu pomyśleć o blogu. Czuję się zawstydzona, gdy ktoś prosi mnie w Jastarni w Homarze o przepis, a ja podaję mu adres bloga, na którym od dawna niewiele się dzieje. Zbliża się sesja, mój w pewnym sensie ulubiony czas w roku, ponieważ wiem, że zaraz po niej są wakacje i mogę pojechać do pracy, gotować całymi dniami, co często przeklinam kiedy jestem zmęczona lub coś mi nie wychodzi, ale kiedy patrzę na to "z boku" to wiem, że chcę to robić... Chciałabym zajmować się gotowaniem - chciałabym żeby to był mój sposób na życie. I DĄŻĘ DO TEGO!!!
W tym roku jako prezent urodzinowy dostałam od moich wspaniałych Rodziców kurs w Le Cordon Bleu Paris w Londynie. Strasznie się cieszyłam tym prezentem, sama go z resztą zaproponowałam. Wybrałam kurs zajmujący się rybami i owocami morza, co pewnie tych, którzy mnie znają nie dziwi.
Spędziłam w Anglii cztery dni, które uświetniali mi Iwonka, Michał i Krzyś - w piątek byliśmy z Michałem w Cambridge, które chyba już zna na pamięć ;) Pokazał mi różne college, chyba można powiedzieć na nie po polsku - wydziały, przepełnione są zielenią, zadbane i studenci też jacyś tacy "fajniejsi" niż w Gdańsku. Później przepłynęliśmy się rzeką Cam, po której porusza się szkutami (ang. punt). Moim zdaniem jest to świetny sposób na zwiedzenie Cambridge. Dopadł nas głód, więc na obiad poszliśmy do włoskiej restauracji Jamie'go Oliver'a. Miejsce, które wygląda jakby było wyciągnięte z planu programu 15 minut w kuchni - stare deski, otwarta kuchnia, loftowy (?) klimat. Jadłam pappardelle z kiełbaską w sosie pomidorowym - ciekawy smak, ale bez fajerwerków. Michał jadł stek, który włosi nazwaliby prawdopodobnie Battuta di manzo - pycha! Był dokładnie taki sam w smaku, jak ten, którego jadłam w Livigno. Na kolację poszliśmy do Rice Thai (o ile mnie pamięć nie myli), gdzie zjedliśmy pyszne krewetki z trawą cytrynową oraz Pad Thai. Jeśli mieszkacie w Trójmieście lub Warszawie to taki sam zjecie w Thai Wok'u.
Drugiego dnia pojechałam do Londynu na kurs. Nie należę do osób, które łatwo się ekscytują, więc strasznie się zdziwiłam, gdy przed samym wejściem lekko zadrżały mi ręce. Weszłam do raju dla kucharzy - wszyscy w pięknych, czyściuteńkich kucharskich strojach, uśmiechnięci, gotowi na zajęcia i do tego wszystkiego pani sekretarka (z pochodzenia Polka), która wita wszystkich "Hello darling, how are you today?", po prostu wszystko "lovely". Usiadłam ze swoją plakietką i napłynęła na mnie fala radości pomieszana z odrobiną stresu i ta myśl: Boże! Ja muszę tu studiować. Oczywiście od razu wysłałam kilka sms'ów do Mamy i mojego chłopaka... i popłakałam się. Tak, tak - i mnie samej wydaje się to śmieszne i żenujące. O ustalonej godzinie pojawił się Chef Daniel Hardy, który prowadził nasz kurs. Pokazał nam jak filetuje się różne rodzaje ryb oraz jak obchodzić się z różnymi skorupiakami. Pokazał kilka ciekawych dań, a po każdej prezentacji sami zaczynaliśmy gotować i próbować. Pierwszy raz w życiu jadłam na śniadanie mule w winie :) Długo by o tym wszystkim opowiadać, ale wierzcie mi, to był jeden z najlepszych dni w moim życiu. Po kursie od razu wróciłam do Iwony i Michała i wszystko zjedliśmy :)
W niedzielę pojechaliśmy do Greenwich, akurat trafiliśmy na maraton - strasznie ciężko było się tam dostać, ale Michał okazał się być cierpliwy i daliśmy radę! Zwiedziliśmy obserwatorium, było naprawdę fajnie. Po południu poszliśmy na tradycyjne fish&chips z puree z gorszku z dodatkiem mięty. Smaczne, ale to, które jadłam w centrum Londynu było lepsze.
Poniedziałek poświęciłam na zakupy, wieczorem wróciłam do Sopotu. Długo będę wspominać ten wyjazd.
Za niecałe dwa tygodnie dostanę mój Gwiazdkowy prezent - jadę do Warszawy na kurs kuchni francuskiej do Kurta Schellera - na pewno zdam relację jak tylko wrócę.